odzimek o filmach

Wszystko jakby w Amoku

Wyobraźcie sobie typowego amerykańskiego, filmowego gliniarza. Takiego Bruce’a Willisa ze Szklanej pułapki albo Mela Gibsona z Zabójczej broni, albo jakiegokolwiek typowego amerykańskiego gliniarza.

 

Jest twardy, inteligentny, bezwzględny, w jego przeszłości czai się tragedia, żona go zostawiła, córka zginęła w wypadku, on się czuje winny, nic nie mógł zrobić. Zostaje przeniesiony do innego miasta i nagle dostaje super trudną sprawę, o której większość już zapomniała. Aha no i jego metody są niekonwencjonalne. Czy można wyobrazić sobie bardziej sztampową postać? Ciężko. Jednak z jakiegoś powodu Kasia Adamik postanowiła uczynić głównego bohatera filmu Amok takim właśnie gościem.

Prawdziwa historia największego i najsłynniejszego procesu poszlakowego w Polsce. Pisarz skazany za morderstwo, które opisał w książce. Ogólnie pomysł na film, chciałoby się powiedzieć „Przedni!”. Poległ jednak już na poziomie scenariusza. Od początku do końca, absolutnie wszystko w nim jest przewidywalne. Jeśli pamiętacie tamte wydarzenia, które miały miejsce zaledwie parę lat temu, i towarzyszące im emocję w tym filmie nie znajdziecie nawet ułamka z tego. Pierwsze paręnaście minut niesie nadzieje na ciekawie rozegrane psychologiczne rozgrywki między światem literackim a rzeczywistością, jednak szybko zostają one zepchnięte na dalszy plan. A na tym planie… nasz policjant. Była żona, upijanie się, retrospekcje. Trudno przejąć się życiem tej postaci, bo zupełnie nie rozumiemy po co mielibyśmy to robić. Okej, okej, on będzie tym, który dojdzie do prawdy i wsadzi za kratki tego pomyleńca, więc dlaczego nie możemy uczestniczyć w dedukcji, rozmyślaniach, szukaniu? Jedna scena i znacząco podniszczony egzemplarz powieści to za mało.

Sam Bala grany przez Kościukiewicza, czyli jednego z najciekawszych aktorów młodego pokolenia, którego można albo kochać, albo mieć totalnie gdzieś jest dość ciekawą postacią. Delikatny głos aktora zmieszany ze stanowczością i chorą grzecznością czynią z niego prawdziwego szaleńca. Sporo w nim ze wspomnianej już sztampowości, ale wina leży w scenariuszu. Znów. Spojrzenie kończące film, wprost w kamerę, wprost w nasze oczy, przeszywa dreszczem. To jedna z tych postaci, które swym, lichym, bo lichym, ale jednak blaskiem, próbują przebić się przez szarawy bajzel. Czy się udaje… jak to mówią „mocne 2/10”.

I wreszcie żona głównego bohatera. Po kilku ostatnich polskich filmach, które widziałam, filmach na wskroś kobiecych, robionych przez kobiety, o kobietach, miałam nadzieje, że era dziadowych kobiecych ról odchodzi do lamusa. A tu nagle bach! I to Kasia, kobieta. Żona głównego bohatera to jedna z tych fatalnych kobiet (nie mylić z kobietami fatalnymi czarnego kina amerykańskiego – femme fatale). Fatalna kobieta to taka, która zorientowała się chwilę po ślubie, że wyszła za jakiegoś wariata. W ogóle go nie kocha, tak naprawdę to się go boi wręcz, ale ma z nim dziecko i jest jego żoną. Jak do tego doszło? Wydawać by się mogło, że kobieta ta była uśpiona i właśnie w tej chwili, kiedy my ją poznajemy, doznaje cudownego przebudzenia. Nie wierzę jej. Od początku do końca jej nie wierzę. Jasne że ludzie mogą się zmieniać, ale w filmie dostajemy stan rzeczy zastany. Zatem o co tu chodzi droga Zofio i dlaczego nie potrafię Ci uwierzyć? Potem jest tylko gorzej, ale znając schemat pewnie się domyślacie…

Argument „Jak na polski film jest całkiem dobry” jest jakby powiedzieć „jak na polski klimat 12 stopni w lipcu to całkiem sporo”. Nie, to BARDZO ZIMNO! W ciągu ostatniego półrocza byłam w kinie na kilku świetnych polskich filmach, 2/3 z nich wyreżyserowane było przez kobiety. To podsunęło mi właśnie pomysł na kolejny wpis…