No i stało się – zakochałam się!
Chciałabym wam opowiedzieć o pewnym filmie.
Znacie to uczucie, kiedy budzicie się w gorącą noc, odwracacie poduszkę na drugą stronę i kładziecie się rozpalonym policzkiem na tę chłodną stronę poduszki? Albo to uczucie, kiedy po upalnym dniu otwieracie okno i do wnętrza wpada chłodne, rześkie wieczorne powietrze? Albo to uczucie, kiedy spada na was pierwsza kropla dawno wyczekiwanego deszczu? Taki właśnie jest ten film – American Honey. Nie będzie to recenzja, nie dowiedziecie się ode mnie, dlaczego ten film jest dobry, choćby dlatego, że nie potrafię o nim mówić obiektywnie.
American Honey oglądałam emocjami, zapomniałam o całym świecie już po kilku minutach. Nie zastanawiałam się nad grą aktorów, nie myślałam o narracji, nie skupiłam się na tym, dokąd zmierza ta opowieść, czy ten aktor to Shia LaBeouf? Wszystko jedno. Nic nie miało znaczenia. Z pewnością na moją percepcję wpływ miało otoczenie, w którym przyszło mi go oglądać — letni, bardzo ciepły wieczór przechodzący w noc, odgłosy usypiającego miasta. Tylko ja i film. Wyłączenie jakichkolwiek innych bodźców pozwoliło mi na prawie 3 godziny odpłynąć.
American Honey trudno opowiedzieć, a interpretacji będzie, i powinno być, tyle, ilu widzów. W tym tkwi siła tego obrazu, że każdy zobaczy w nim to, co będzie chciał zobaczyć. Czy niesie on przesłanie, morał albo chociaż pointe? To też jest kwestia dyskusyjna. Dla mnie żadnej z wyżej wymienionych. Nie każda opowieść i nie każda historia musi pozostawiać ślad. Tak jak zdarzenia życiowe, które mają na nas ogromny wpływ, ale koniec końców okazuje się, że poza silnymi emocjami nie zostało z nich nic więcej. Przecież nie jesteśmy po tym ani mądrzejsi, ani bardziej ostrożni. Podobnie warto podchodzić do historii opowiadanych w filmach.
Często zdarza mi się, po pierwszych minutach filmu wyobrażać sobie zakończenie. Zastanawiam się, jak twórcy postanowili to zakończyć, co tam się jeszcze może wydarzyć, dokąd to zmierza. Jest to dziwne i męczące uczucie zniecierpliwienia, którego nabawiłam się na pewnym etapie mojego „filmowego życia” i nie wiem jak się go pozbyć. W przypadku American Honey nie czekałam na finał historii, być może dlatego, że narracja prowadzona jest w tak nienachalny sposób, że nie zauważamy, kiedy wpadamy w środek opowieści. Nie chciałam, żeby ta opowieść się kończyła. Kiedykolwiek.
Muzyka! Ścieżka dźwiękowa do filmu została wybrana przez samych aktorów i dzięki temu pasuje tam jak ulał. Bohaterowie ją czują i ja ją czułam. I nawet nie o to chodzi, że jest to typ muzyki, jakiej ja słucham, tutaj chodzi o to, że jest to muzyka, jaką słuchają bohaterowie. Ta autentyczność przenika przez ekran i dociera do każdego nerwu ciała.
Mimo iż minęło już parę tygodni, odkąd obejrzałam ten film, wciąż czuje świeżość, która muska mój kark.