Już kiedyś pisałam, że z filmem trzeba trafić, czyli oglądać go w odpowiednim czasie i miejscu.
Latem na ekranach kin królował Baby Driver, film z różowym plakatem i masą pozytywnych opinii. Lato się skończyło, a mnie nie udało się go obejrzeć, więc pewnego zimnego, szarego, smutnego jesiennego popołudnia uznałam, że co może być lepszego od prób zatrzymania lata niż letni film? Błąd!
Jestem prawie pewna, że gdybym obejrzała go w piękny, upalny wieczór, spodobałby mi się dużo bardziej. A tak, to tylko kilka fajnych scen w bardzo średnim filmie.
Baby Driver to historia błacha. Chłopiec, który w wypadku traci rodziców i doznaje uszkodzenia słuchu, spłaca dług pewnemu bandziorowi, pracując u niego jako kierowca. Nie jest to jednak taki zwykły kierowca. Baby – tak, to jest imię głównego bohatera (tak naprawdę nie). Zatem Baby jest kierowcą grup napadających na banki. Jego zadaniem jest jak najszybsza ucieczka przed policją i trzeba przyznać, że wychodzi mu to perfekcyjnie. Chłopak spłaca dług, niestety nie dowiadujemy się, jaki i dlaczego (albo tylko ja tego nie ogarnęłam…), i chce odejść. Z tym że jak to zwykle bywa, nie jest to takie łatwe. Tak po krótce rysuje się fabuła.
Edgar Wright zaserwował nam jednak coś więcej. Otóż Baby Driver jest prawie dwugodzinnym teledyskiem. Główny bohater nie rozstaje się z muzyką, która tworzy soundtrack jego życia. Sam dobiera utwory, które skrzętnie kolekcjonuje na kilku iPodach. Ponadto nagrywa urywki wypowiedzi i remiksuje je z muzyką. Baby żyje dzięki muzyce. Dobór aktora, który szerszej publiczności znany może być z filmu Gwiazd naszych wina, to strzał w dziesiątkę. Ansel Elgort jest tak bardzo zwyczajny, że momentami niewiarygodny i dlatego tak łatwo uwierzyć w tę historię. Jego filmowa partnerka Debora, grana przez Lily James, jest jak żywcem wyjęta Shelly Johnson z Twin Peaks. Chemia, jaka jest pomiędzy tą dwójką na ekranie to prawdziwa petarda. Choćby dla tych kilku scen warto ten film zobaczyć. Zwaszcza dla fantastycznej sceny w pralni oraz kolacji w drogiej knajpie przy dźwiękach – Baby Let Me Take You The Detroit Emeralds.
Wróćmy jednak do głównego tematu, czyli co mi tutaj nie zagrało (zabawna gra słów). Formalne rozwiązania w filmie są fenomenalne. Szybkie ruchy kamery, świetny montaż, długie sekwencje na jednym ujęciu. Wszystko szybko, sprawnie, bez zająknięcia, bez chwili zastanowienia. I to właśnie było to coś, co świetnie sprawdziłoby się latem, i sprawdzało się latem. Teraz ten film to troszkę za mało. Drugoplanowi bohaterowie z Jamiem Foxeem na czele to totalna słabizna. Nie mieli w sobie za grosz charakteru. No może poza samym Foxem, który z założenia był wnerwiająym wariatem. Wszyscy czepiają się Baby, mieląc słabe dialogi o tym, dlaczego on ciągle ma te słuchawki w uszach. Przewidywalność i wtórność fabuły ratuje jedynie cudowne, bajkowe zakończenie, które jest jak piękna, różowiutka wisienka na torcie z zakalcem.
P.S. skoro film jest jak teledysk to może coś o muzyce? O tym następny wpis!