Jim Jarmusch odwalił kawał dobrej roboty dla nas wszystkich.
Uczynił bohaterem człowieka, którego życie się nie odmieni. Który nie goni za marzeniami. Który nie biegnie, nie czeka, nie oczekuje więcej i więcej. Jest „artystą” jak każdy z nas. Każdy z nas tłumaczy swe życiowe zakłopotanie stwierdzeniem „jestem artystą”.
„Pracuje w korpo tylko chwilowo. Tak naprawdę jestem artystą.”
„Pracuje w call center, żeby dorobić. Tak naprawdę jestem artystą.”
„Studiuje kulturoznawstwo, bo nie dostałam się na reżyserię. Tak naprawdę jestem artystą.”
Nawet jeśli to prawda, że jesteśmy artystami, to wcale nie oznacza, że kiedyś nimi naprawdę zostaniemy. Paterson każdego dni budzi się w tej samej pościeli, u boku tej samej kobiety, zjada śniadanie i tą samą drogą udaje się do stałej pracy. Robi to w piękny sposób. Nie marudzi, nie narzeka, nie włącza drzemki, nie wierci się. Całuje żonę i najbardziej zwyczajnie w świecie wstaje. Dzień po dniu. Spotyka się, w autobusie, który prowadzi, z całym światem. Z anarchistami, beznadziejnymi podrywaczami, dzieciakami. Słucha ich rozmów, obserwuje ich odbijające się w lusterku twarze. Nie musi uczestniczyć w tym całym zamieszaniu, bo wie, że po powrocie do domu, zabierze psa i na długie godziny zasiądzie z piwem w ulubionej knajpie. Czy to nie jest… piękne?
Jako człowiek szukający i wciąż walczący z niepewnością dziękuje Ci Jimie za ten film. Powołałeś zwyczajność do niezwykłego życia.